Pierwsza Krew

Oto stary, pochodzący niemalże z czasów kiedy jeszcze można było rzucać kamieniami w dinozaury, tekst rozpoczynający działalność Summit Snowboard Squad, […]

Oto stary, pochodzący niemalże z czasów kiedy jeszcze można było rzucać kamieniami w dinozaury, tekst rozpoczynający działalność Summit Snowboard Squad, któremu to niewiele zabrakło, by na początku 2018 obchodzić swoje dziesięciolecie…  To były początki naszej zabawy z freerajdem,  nim powstało milion stron o podobnej tematyce ( trzeba oddać – trzymetrypuchu jako niekwestionowani liderzy torowali szlaki w polskim Internecie); pierdylion grup na pejsbuku , wogóle przed erą fb – bo mowa jest o czasach kiedy ludzie na wyjazdy skrzykiwali się przez gadu gadu oraz przez forum na stronie snowboard.pl. [edit: są rzeczy niezmienne; wchodzę właśnie i oczom nie wierzę www.snowboard.pl nie zmienił się przez tą dekadę ani odrobinę, brawa dla właścicieli portalu za konsekwencję! 😉 ] 

Nie mieliśmy wtedy takich fajnych desek jak teraz, kasków, żadnych aplikacji na telefonach, większego pojęcia o lawinach, bladego pojęcia o tym, że istnieje coś takiego jak splitboard czy  detektor lawinowy, nie było kamer gopro, nigdzie nie latały drony, życie było prostsze i np. takie narty czy narciarzy postrzegaliśmy jednoznacznie jako wiochę i niesamowity obciach (dziś dla wielu z nas nie jest to już takie oczywiste 😉  Ale było fajnie i jazda sprawiała taką samą frajdę jak dziś. Albo większą.

 

 

Wbijamy więc z dechami na Babią Górę zielonym szlakiem, którego nigdy nie lubiłem ale uznaliśmy, że fajnie będzie po drodze zahaczyć o schronisko. Pogoda byle jaka; ani to zimno, ani ciepło, ani słońca, ani – co gorsza – śniegu (jeśli nie liczyć rozsianych tu i ówdzie plam białobrązowej brei). Dopiero w rejonie barierek z radością odnotowujemy przewagę koloru białego. Niestety wkrótce i my zostaniemy odnotowani… Nasze ślamazarne tempo zaowocowało spotkaniem z parą poważnych panów mundurowych… Cóż, dura lex sed lex.

Po dokonaniu wszystkich formalności urzędniczych chwilę postaliśmy by na gorąco omówić palące kwestie logistyczno – taktyczne . Po kwadransie, przy schronisku znów spotkaliśmy naszych nowych znajomych. Zostaliśmy zaproszeni do ławeczki, przez chwilę posiedzieliśmy, zjedliśmy co tam każdy przydźwigał, dowiedzieliśmy się o paru ciekawych sprawach i nawet zakończyło się to spotkanie wspólną sesją zdjęciową :)

Pół godziny później. Przełęcz Brona. Niskie chmury, które ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów, uniemożliwiły nam widok oraz ocenę sytuacji na interesujących nas najbardziej, północnych stokach. W takiej sytuacji nastąpiła zmiana planu; z przełęczy odbiliśmy w prawo, ruszając w kierunku Cyla. Śnieg na szlaku dość zmrożony, widoczność jak już pisałem kiepska, czasem jedynie otwierało się okno i mogliśmy podziwiać połać lasu pokrytego szadzią lub nawet rozległą panoramę Zawoi z górującą nad nią Policą. W ciągu tej wędrówki, często i z rosnącym zainteresowaniem przyglądaliśmy się północnemu zboczu. Po ok. 30 min zatrzymaliśmy się pod szczytem Małej Babiej Góry. Przed nami rozległe zbocze. Stromo jak cholera. Dość pusto, tylko gdzieniegdzie wystające spod śniegu kępy kosówki i gdzieś tam kilkaset metrów niżej przebijająca zza mgły, ciemna ściana drzew oznaczająca górną granicę lasu.

Z jednej strony kusząca perspektywa pierwszego w moim życiu tak ostrego zjazdu, z drugiej… no właśnie…ocena swoich umiejętności, ehh… Szczerze mówiąc gdyby nie siedzące obok i zapinające deski towarzystwo, najpewniej, jak już kilka razy wcześniej zjechałbym łagodną południową stroną lub szlakiem.

 

Zakładamy sprzęt, nikomu nawet nie chce się robić zdjęć. Tylko Paweł ma prawo domyślać się co nas tu czeka. Jak przystało na gospodarza rusza pierwszy, potem chyba Milkit, ja i Adam. Pierwsze metry… spokojnie, trzeba wybadać jak to się jeździ przy takim nachyleniu… Nie jest źle, ślizgi jakoś wychodzą, gorzej będzie jednak ze zmianą krawędzi. Na początek ostrożny łuk, w zasadzie trawers ściany na frontsajdzie, tak aby tylko nie nabrać za dużej prędkości. Jednak nie można trawersować w nieskończoność, zaczynają się jakieś chwasty… z dużym trudem przeskakuję 180 i na backside wracam na środek ściany. Na backside’owej stronie, plecami do zbocza (heh, dlaczego mam wrażenie, że mój plecak ociera się o stok???) jakoś trochę pewniej się czuję więc pozwalam desce nabrać prędkości i zaczyna się jazda!!!

Śnieg dość twardy jednak na powierzchni została kilkunastocentymetrowa warstwa puchu – jest naprawdę zajebiście! Na sporej już i tak prędkości robię delikatny skręt w lewo i momentalnie zaczynam lecieć na krechę w dół. Przyspieszenie jest niesamowite (nachylenie miejscami do ok. 60%). Trzeba trochę zwolnić, delikatne uślizgi niewiele pomagają, wzbijają tylko wielkie firany śniegu. Szybkość jest po prostu kapitalna ale zaczynam się niepokoić widząc rosnące w oczach znajome sylwetki. Zbliżam się do nich jeszcze bardziej, rozpaczliwie już próbując zahamować. Nieustannie zbliża się do nas górna granica lasu, widać już dokładnie pierwsze drzewa – kurwa, ja naprawdę potrzebuję się zatrzymać – i w końcu decyduję się wreszcie na energiczne przejście na backside. To był moment… Zazgrzytało tylko pod deską i zaraz poczułem pod sobą twardy kontakt z lodem.  Różne myśli przemykają gdy człowiek leci na ścianę lasu. Przemknąłem pomiędzy kolegami, którzy mieli podwójne szczęście (po pierwsze udało im się wyhamować, a po drugie jakimś cudem nie wykosiłem żadnego z nich) i uprzedzając historię wytraciłem prędkość ładnych kilkadziesiąt metrów niżej , gdzie leżał trochę cięższy śnieg, i przywaliłem w grubaśnego świerka już na tyle lekko, ze obyło się bez strat w ludziach i drzewach.

Chłopaki w komplecie  zatrzymali się w pobliżu i po błyskawicznej wymianie uwag (ku..!!! ja pier…!!! kur!!! zaj…cie!!!) , wszyscy kompletnie biali od śniegu ale z wielkimi bananami na gębach i szaleństwem w oczach pognaliśmy niżej w dość gęsty las.

Szybko zjechaliśmy do ścieżki wiodącej wzdłuż Babiej Góry i zwanej płajem, i choć nie planowaliśmy wcześniej kolejnego podchodzenia to bez zbędnych słów odpięliśmy deski i zaczęliśmy podchodzić z powrotem. O tej sytuacji nieraz Paweł mówił, że popełniliśmy największy w naszym życiu błąd… chodziło chyba o to, że wsiąknęliśmy na ładnych kilka lat… Osobiście to podejście, prowadzące poczatkowo korytem zasypanego potoku, po naprawdę stromych ,czasem niemal pionowych ścianach,spodobało mi się niemalże tak samo jak zjazd.

Cały czas ostro pod górę… dookoła fenomenalne widoki – imponujące, strome stoki porośnięte potężnymi drzewami. Szliśmy prosto, bez żadnych trawersów, a śnieg z każdym metrem nabieranej wysokości znów robił się coraz bardziej oblodzony. Jedyna metoda, która pozwalała nam w tych warunkach na podchodzenie bez raków polegała na wbijaniu do śniegu krawędzi deski przed sobą. Otrzymując w ten sposób prowizoryczny i jak się często okazywało bardzo niepewny punkt podparcia, można się było odrobinę podciągnąć i zrobić krok lub dwa starając się oczywiście wbić czubek buta snowboardowego w oblodzone zbocze

 

Trud tej wędrówki, która przy długości ok.1 km trwała ok 1 godz. miał zostać wynagrodzony kolejnym, szalonym zjazdem. Tym razem wiedzieliśmy już dużo więcej o tym co nas czeka, a dodatkowym atutem była niezła orientacja w terenie – w końcu wchodząc mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by rozejrzeć się po okolicy i zaplanować sobie – każdy optymalną dla siebie – trasę zjazdu. Powoli zapadał zmierzch. Pod koniec dnia pogoda poprawiła się. Na zachodzie niebo przybrało pomarańczowo-fioletowy odcień. Z pewnością ładnie musiała być teraz oświetlona Babia Góra, jednak nie widzieliśmy tego – zdecydowaliśmy startować prosto z buli na zboczu, woleliśmy nie podchodzić do samego szlaku, gdzie mogliśmy się stać łatwym kąskiem dla …parkowych Nazguli. Tym razem zacząłem śmielej; kilka pozytywnie zakończonych skrętów i w końcu rewelacja tej wyprawy – ostre dohamowanie przed drzewkami i pierwszy w moim życiu frontflip ;) Chyba nawet podwójny! Po zakończeniu tej nieplanowanej ewolucji musiałem odpiąć dechę i szukać porozrzucanych gogli, czapki, które zostały dużo wyżej. Wciąż oszołomiony tym niekwestionowanym, freestylowym sukcesem kontynuowałem zjazd w lasku, starając się zachować większą kontrolę nad deską. Na dole, gdzie płynący stromym jarem potok przecina ścieżkę szlaku czerwonego, czekała już 
reszta bandy. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nie byłem ostatni – zaraz po mnie zjechał A , który chyba także odnotowal tego dnia jakiś prywatny, freestylowy rekord. Oczywiście chwila na złapanie oddechu i podzielenie się emocjami.

Nieschodzące banany na czerwonych od mrozu gębach najlepiej świadczyły o tym, że jednak gdzieś tam głęboko, na samym dnie można dopatrzyć się w tym co tutaj robimy odrobiny sensu ;) Pewnie dla jednych sensem takim jest możliwość sprawdzenia siebie, swoich umiejętności technicznych, próba określenia granicy swojej wytrzymałości, dla drugich poprostu sama przyjemność obcowania z przyrodą – czy to sam na sam, czy też w towarzystwie ludzi, którzy choć dopiero co poznani, okazują się pierwszorzędnymi kumplami. Chętnie pośmigalibyśmy dalej w dół, w kierunku Dolnego Płaju, wzdłuż strumyka, jednak mała ilość śniegu spowodowała, że musieliśmy ruszyć z buta szlakiem w kierunku nartostrady.

Gdy doszliśmy do rozwidlenia, w lesie panował już mrok. Ktoś miał czołówkę i w jej bladym świetle,w skupieniu poszusowaliśmy krętą nitką nartostrady. Otaczała nas cisza babiogórskiego lasu, pogrążającego się powoli we śnie… choć jeszcze tego nie mogliśmy wiedzieć zaczynało właśnie kiełkować coś, co wkrótce udało się określić mianem SSS.