
Babia Góra to dla mnie szczególny rozdział zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy związane ze snowboardem. Pierwsze samotne próby jakiegoś tam frirajdu poza wyciągowego, a przede wszystkim dzięki Babiej poznałem ludzi , z którymi tworzyliśmy SSS 🙂 No i był też KOT czyli King of the Teufelspitze.
King of the Teufelspitze
Trochę staroci. z czasów gdy nie mieliśmy takich fajnych desek jak teraz, nie było żadnych aplikacji na telefonach (bo nie były one jeszcze mądre), nie mieliśmy też większego pojęcia o lawinach, bladego pojęcia o tym, że istnieje coś takiego jak splitboard czy detektor lawinowy, nie było kamery gopro, drony pojawiały się tylko filmach s-f… Ogólnie rzecz biorąc życie było prostsze i np. takie narty lub narciarzy postrzegaliśmy jednoznacznie jako wiochę i niesamowity obciach (dziś dla wielu z nas nie jest to już takie oczywiste 😉 I w co nie chce się wierzyć narzekaliśmy na ówczesne zimy, czyli jednym słowem: grzeszyliśmy! Zdjęcia: moje, uczestników ale przede wszysktim Lukasz Sowinski Foto
Summit Snowboard Squad. Pierwsza krew.

Wbijamy więc z dechami na Babią Górę zielonym szlakiem, którego nigdy nie lubiłem ale uznaliśmy, że miło będzie po drodze zahaczyć o schronisko. Pogoda byle jaka; ani to zimno, ani ciepło, ani słońca, ani – co gorsza śniegu. Dopiero w rejonie schodów z radością odnotowujemy przewagę koloru białego. Niestety wkrótce i my zostaniemy odnotowani… Nasze ślamazarne tempo zaowocowało spotkaniem z parą poważnych panów mundurowych… Cóż, dura lex sed lex.

Po dokonaniu wszystkich formalności urzędniczych chwilę postaliśmy by na gorąco omówić palące kwestie logistyczno strategiczne . Po kwadransie na Markowych znów spotkaliśmy naszych nowych znajomych. Zostaliśmy zaproszeni do ławeczki, przez chwilę posiedzieliśmy, zjedliśmy co tam każdy przytaszczył. Dowiedzieliśmy się o paru ciekawych sprawach i nawet zakończyło się to spotkanie wspólną sesją zdjęciową.

Pół godziny później. Przełęcz Brona. Niskie chmury, które ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów, uniemożliwiły nam widok oraz ocenę warunków na interesujących nas najbardziej, północnych stokach Babiej. W takiej sytuacji nastąpiła zmiana planu; z przełęczy odbiliśmy w prawo, ruszając w kierunku Cyla, czyli Małej Babiej Góry. Śnieg na szlaku dość zmrożony, widoczność jak już pisałem kiepska, czasem jedynie otwierało się okno i mogliśmy podziwiać połać lasu pokrytego szadzią lub nawet całkiem rozległą panoramę Zawoi z górującą nad nią Policą.

Mała Babia Góra. Zapinamy wiązania, nikomu nawet nie chce się robić zdjęć. Tylko P. ma prawo domyślać się co nas tu czeka. Jak przystało na gospodarza rusza pierwszy, potem chyba M ja oraz A. Pierwsze metry bardzo spokojnie, trzeba wybadać jak to się jeździ przy takim nachyleniu stoku… Nie jest źle, uślizgi jakoś wychodzą, gorzej będzie jednak ze skrętem. Na początek ostrożny łuk, w zasadzie trawers ściany na frontsajdzie, tak aby tylko nie nabrać za dużej prędkości. Jednak nie można trawersować w nieskończoność, zaczynają się jakieś krzoki… z dużym trudem przeskakuję 180 i na backside wracam na środek ściany. Na backu, plecami do zbocza trochę pewniej się czuję więc pozwalam desce nabrać prędkości i zaczyna się jazda!!!
To był moment… Zazgrzytało pod deską i nawet się nie obejrzałem jak przywaliłem dupskiem w lód. Różne myśli przemykają gdy człowiek gna z dużą prędkością prosto na ścianę lasu. Skończyło się na bliskim aczkolwiek niegroźnym kontakcie z jakimś świerczkiem.
Zjechaliśmy dalej dość gęstym lasem do ścieżki wiodącej wzdłuż Babiej Góry i zwanej płajem. Nie planowaliśmy wcześniej kolejnego podchodzenia ale nastroje były takie, że bez zbędnych słów odpięliśmy deski i zaczęliśmy podchodzić z powrotem. O tej sytuacji nieraz Paweł mówił, że popełniliśmy największy w naszym życiu błąd… nie jestem pewny czy chodziło mu o sam fakt podchodzenia w głębokim śniegu, czy o to , że wsiąknęliśmy w to na ładnych kilka lat…
Cały czas ostro pod górę… dookoła fenomenalne widoki – imponujące, strome stoki porośnięte potężnymi , starymi drzewami.

Trud tej wędrówki, która przy długości ok.1 km trwała ok 1 godz. miał zostać wynagrodzony kolejnym, szalonym zjazdem. Tym razem wiedzieliśmy już dużo więcej o tym co nas czeka, a dodatkowym atutem była niezła orientacja w terenie – w końcu wchodząc mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by rozejrzeć się po okolicy i zaplanować sobie – każdy optymalną dla siebie – trasę zjazdu.
Powoli zapadał zmierzch. Pod koniec dnia pogoda poprawiła się. Na zachodzie niebo przybrało pomarańczowo-fioletowy odcień. Z pewnością ładnie musiała być teraz oświetlona Babia Góra, jednak nie widzieliśmy tego – zdecydowaliśmy startować prosto z buli na zboczu, woleliśmy nie podchodzić do samego szlaku, gdzie mogliśmy się stać łatwym kąskiem dla …parkowych Nazguli.
Tym razem zacząłem śmielej; kilka fajnych skrętów i w końcu rewelacja tej wyprawy – ostre hamowanie przed drzewkami i pierwszy w moim życiu frontflip Chyba nawet podwójny! Po zakończeniu tej nadplanowej ewolucji musiałem odpiąć dechę i szukać porozrzucanego ekwipunku.
Gdy zjechaliśmy do płaju, banany na naszych czerwonych od mrozu gębach najlepiej świadczyły o tym, że jednak gdzieś tam głęboko, na samym bodaj dnie można dopatrzyć się w tym co tutaj robimy odrobiny sensu 🙂 Pewnie dla jednych sensem takim jest możliwość sprawdzenia siebie, swoich umiejętności technicznych, próba określenia granicy swojej wytrzymałości, dla drugich po prostu sama przyjemność obcowania z przyrodą – czy to sam na sam, czy też w towarzystwie ludzi, którzy choć dopiero co poznani, okazują się pierwszorzędnymi kumplami. Chętnie pośmigalibyśmy dalej w dół, w kierunku Dolnego Płaju, wzdłuż strumyka, jednak mała ilość śniegu spowodowała, że musieliśmy ruszyć z buta szlakiem w kierunku nartostrady.
Gdy doszliśmy do rozwidlenia, w lesie panował już mrok. Ktoś miał czołówkę (wow!) i w jej bladym świetle, w skupieniu poszusowaliśmy krętą nitką nartostrady. Otaczała nas cisza babiogórskiego lasu, pogrążającego się powoli we śnie… choć jeszcze tego wtedy nie mogliśmy wiedzieć , to właśnie zaczynało kiełkować coś, co wkrótce udało się określić mianem SSS.