
Zanim nastała moda
To był nasz pierwszy snowboardowy wyjazd do Gruzji, jeszcze zanim stała się tak popularna.

Materiał został (w skróconej wersji) opublikowany w magazynie MDS SNOWBOARD 56 /2013
Gruzja to bez wątpienia kraj warty poznania. Nie trzeba znać reportaży Wojciecha Jagielskiego, wystarczy wspomnieć mit o Prometeuszu przykutym do skał Kaukazu, o słynnych toastach, o gościnności , czy o temperamencie gospodarzy. W końcu czyż może być nieciekawym rejon świata, w którym przed wiekami na kamieniach ryto sentencje w stylu „Nie będzie bohaterem ten, kto myśli o konsekwencjach” ?

Geograficznie ten niewielki kraj ma prawie wszystko; od morskiego wybrzeża z palmami i gajami oliwnymi na zachodzie po niekończące się, częstokroć wyższe od Alp pasma górskie. I tak, jak sławne Batumi jest znanym nadmorskim kurortem, tak za zimową stolicę Gruzji należy uznać Gudauri. Ponieważ kąpiele wodne i leżenie plackiem na plaży nie są naszą najmocniejszą stroną, chyba nikogo nie zdziwi, iż w właśnie w to drugie miejsce Summit Snowboard Squad skierował swoje kroki. W składzie następującym: Arkadiusz Chmiel, Kuba Hachlowski, Adam Blukacz oraz piszący te słowa Arkadiusz Jopert.
Pierwsze wrażenia
Środek nocy. Przed lotniskiem w Tbilisi rzucają się na nas taksówkarze. Chcemy się dostać do centrum ale obładowani sprzętem musimy wyglądać na dojne krowy bo padają ceny tak absurdalne, że postanawiamy czekać na przyjazd porannego autobusu. Spotykamy instruktora snowboardowego Saszę – u nas na Syberii ,w tym roku słabo ze śniegiem – mówi – więc przyjechałem pojeździć do Gudauri. Po takich słowach ciśnienie rośnie, oj rośnie… Po paru godzinach czekania podjeżdża w końcu autobus nr 27, ledwo pakujemy się z tobołami do środka. Ciasno ale Kaukaz coraz bliżej…

Po paru godzinach czekania podjeżdża autobus nr 27
Dosłownie na pierwszym przystanku do marszrutki wskakuje krzykliwy, zarośnięty typ w kanarkowej kamizelce. Zamiast uciekać ludzie spokojnie wyciągają bilety wnioskujemy więc, iż raczej nie mamy do czynienia z zamachowcem. Pokazujemy nasze bilety, które są niepodbite bo poddaliśmy się po krótkiej walce z kasownikiem i taki stan rzeczy wyraźnie denerwuje naszego watażkę. Rozgawor toczy się coraz głośniej – my do niego po polsku, on do nas po gruzińsku i jakoś nic z tego nie wychodzi… W przypływie desperacji z naszej strony pada kluczowa kwestia – „do you speak english?’” I jak za dotknięciem różdżki typek z rezygnacją odwraca się do nas plecami i przestaje dostrzegać.

W autobusie poznajemy też Gierogija, który swego czasu występował w kadrze piłki wodnej ZSRR. Dzięki niemu dowiadujemy się co w stolicy warto zobaczyć i że przede wszystkim jest to ulica Lecha Kaczyńskiego. Musimy chyba mieć wyjątkowe szczęście bo ledwie co wysiadł pierwszy kontroler to na pokład ładuje się kolejna bojówka canarinhos. Jesteśmy już trochę przygotowani i niemal teatralnie wygłoszonym: we don’t understand – pozbywamy się go w trybie allegro.

na tej linii bo mieliśmy do czynienia z jeszcze jednym kanarem, ten nawet wysiadł z nami na docelowym przystanku…
Stolica, którą oglądamy zza szyb wygląda ciekawie i kusi. My jednak cieszymy się, bo każdy kilometr przybliża nas do gór.


Jeśli się już odnajdzie dworzec autobusowy w Tblisi, to potem nie ma problemu ze znalezieniem marszrutki jadącej w kierunku gór. Na widok ekipy ze sprzętem kierowcy natychmiast się ożywiają.

dworzec autobusowy w Tblisi

Na targu, który stanowi integralną część tego dworca warto się zaopatrzyć w jedzenie, picie oraz inne towary, o które w górach nie jest łatwo i za które na miejscu płaci się drożej. Znikamy więc w gąszczu kolorowych straganów, kupujemy zapas czurczhela (gruzinskie ‚snickersy’ czyli orzechy oblane masą winogronowo-kukurydzianą), i długo debatujemy nad wyborem chaczapuri.
Jedziemy w kierunku Gruzińskiej Drogi Wojennej. Coraz mniej zabudowań, za to co jakiś czas na horyzoncie pojawiają się białe szczyty Kaukazu. Wypatrujemy ich z ciekawością (to mało powiedziane!)

Moją uwagę przykuwa także zachowanie kierowcy, który pędzi na złamanie karku po dziurawej drodze, co rusz trąbiąc i mrugając światłami w kierunku mijanych pojazdów. Co jakiś czas podczas takiej mijanki, auta zatrzymują się pośrodku drogi. Kierowcy uchylają wtedy szyby i ucinają sobie krótką ale bardzo głośną pogawędkę. Na końcu rozmowy jeden drugiemu przekazuje jakieś pakunki. Po paru kilometrach , często na kompletnym zadupiu stoi osobnik i odbiera ten pakunek. Albo daje naszemu kierowcy kolejny. I tak co parę km. Jednym słowem niesamowity , praktyczny logistyczny system bez komputerów, kodów kreskowych , paczkomatów i innych satelitów.
Dla nas jednak najważniejsze było, że w międzyczasie pojawia się śnieg. Dużo śniegu! Wjeżdżamy na jakąś przełęcz. Zakręty, droga coraz bardziej zasypana do tego mgła i zamieć. W sumie to gówno widać i jak mam być szczery moglibyśmy równie dobrze siedzieć teraz w jakimś Szwagrobusie jadącym do Szczyrku…
Gdzie dokładnie jedziecie? – pyta nagle po rusku nasz kierowca – podajemy mu nazwę pensjonatu – adresu nie znamy.. Aha, wiem gdzie to jest – cieszy się i zawozi nas ryzykując utratę podwozia tym swoim busem , tak daleko jak się da, a w międzyczasie dzwoni do właściciela pensjonatu żeby po nas wyjechał.

Welcome to paradise city.
„Take me up to the pradaise city , where the snow is white and the girls are pretty…”
# gudauri
Gudauri to miejscowość położona na wysokości przeszło 2000m n.p.m. Leży przy Gruzińskiej Drodze Wojennej, dawno temu była tu tylko stacja pocztowa, gdzie carscy kurierzy mogli wymienić strudzone konie. Aktualnie powstaje tu kurort narciarski z prawdziwego zdarzenia, oferujący na chwilę obecną blisko 60 km tras o różnym stopniu trudności. Na uwagę zasługuje kolejka wjeżdżająca na najwyższy z otaczających resort szczytów – Mt.Sadzele 3260m n.p.m. Widoki z tej góry, jak i możliwości zjazdowe, które się tu otwierają to jedne z atutów tego ośrodka.

Widoki z tej góry, jak i możliwości zjazdowe, które się tu otwierają to największy atut tego ośrodka.

Możliwości (a właściwie ich nadmiar) to jedno, a umiejętny wybór to druga sprawa. Przekonał się o tym Aro, którego fantazja przy zjeździe z Mt. Kudabei (3006 m n.p.m.) zagnała w bardzo stromy i grożący zejściem lawiny teren. My tylko stresowaliśmy się obserwując jak Aro pływający w metrowym puchu zaliczał solidną, bo blisko dwugodzinną rozgrzewkę przy podchodzeniu. Idealny pierwszy dzień…
Kazbegi
„Wpłynąłem na białego przestwór oceanu”

W tle jeden z największych szczytów Kaukazu – Kazbek (5033m n.p.m)
Kierując się prognozami, które zapowiadały załamanie pogody w następnych dniach, bez trudu przeforsowałem propozycję o wypadzie do Kazbegi. Problemy z dojazdem w okresie zimowym są na Kaukazie na porządku dziennym. Przede wszystkim drogi bywają często zasypywane przez lawiny. Jeśli nawet uda się przejechać na drugą stronę Przełęczy Krzyżowej (jest najwyższa przełęcz drogowa Kaukazu, najwyższy punkt Gruzińskiej Drogi Wojennej – 2379m n.p.m.) to nigdy nie ma pewności czy będzie można wrócić. Lawiny schodzą bardzo często, odśnieżenie zajmuje nieraz kilka dni, a innej drogi nie ma.
#
headquarter
Drugim problemem okazało się złapanie stopa. Ruch na drodze był tego dnia niewielki (jeśli nie liczyć wielkich TIrów na armeńskich blachach). I właściwie to mieliśmy już grzecznie wrócić pod wyciąg ale dostrzegłem za wielkimi maszynami do odśnieżania grupę tubylców i jednego z nich udało się namówić na wyprawę.

Przejazd tym najbardziej spektakularnym odcinkiem Gruzińskiej Drogi Wojennej jest sam w sobie przeżyciem. Ciasne i długie tunele, bez świateł i twardej nawierzchni, gdzie wzbijające się kłęby pyłu powodują, że po chwili nie dostrzegamy już maski swojego auta, a zmuszeni jesteśmy wymijać się na centymetry z ciężarówkami. Ciemne tunele kontrastują z olśniewającymi , białymi przestrzeniami – to wielka dolina rzeki Tergi i ogromne skalne ściany, które raz to oddalają , to podchodzą pod samą drogę.

U wylotu jednego z tunelów zostaliśmy zatrzymani przez mundurowych, kilkanaście metrów od nas lądował właśnie duży, wojskowy helikopter. Zrobiło się trochę nerwowo. Początkowo nie pozwolono nam wychodzić z jeepa i chyba nawet nasz kierowca nie do końca wiedział co jest grane. Coś tam gadali o ruskich snajperach , sugestywnie wskazując pobliskie góry… ile w tym czarnego poczucia humoru, a ile prawdy ciężko ocenić. Aparaty musieliśmy schować do plecaków, jednak Adamowi udało się strzelić „spod pachy” kilka fotek…

Miasteczko Kazbegi ma niesamowity klimat. Surowe, małe domki tworzą tu istny labirynt, dróg i dróżek na którtych spotkać można wiecej zwierząt niż samochodów

Jest w mieście jeden wielki, luksusowy hotel. Aż chciało by się napisać, że góruje on nad miastem…. Ale prawda jest taka, że nad Kazbegi góruje niepodzielnie Kaukaz. Sami popatrzcie; z jednej strony ogromne ściany schodzące niemal do miasta.

A z drugiej jeszcze wyższy Kazbek

Niestety my tu tylko z krótką wizytą . Czasu starczyło akurat by podejść do sławnego monastyru Tsminda Sameba, spod którego śmignęliśmy w dół na deskach.


Tsminda Sameba, znana z widokówek świątynia górująca nad doliną,


Przyszedł czas pożegnania z Kazbegi. Żal, że tak krótko i na pewno chciałbym powrócić. Gruzja od wielu lat otwiera się na turystów ale często prowadzi to do niszczenia tego co oryginalne i niepowtarzalne więc chyba warto się pospieszyć…

Kolejnego dnia pogoda załamała się totalnie. Zwiedzaliśmy więc resort Gudauri głównie uzupełniając niedobór płynów 😉 Uczestniczyliśmy też w odprawie przeprowadzanej przez ekipę z Heliski w hotelu Marco Polo. Chętni znajdą tam przewodników, którzy mogą oprowadzić po okolicznych szczytach. Z cenami za usługę różnie bywa – 100 lari lub 100 $, w zależności na kogo trafimy i czy sprawiamy wrażenie łosiów czekających na wydojenie 🙂






Zwiedzaliśmy więc resort Gudauri głównie uzupełniając niedobór płynów 😉
Przez ostatnie dni na przekór pogodzie, katowaliśmy pobliskie szczyty – Mt. Kudabei i Mt.Sadzele w północnej części Gudauri oraz Mt.Chrdili we wschodniej.

na przekór pogodzie, katowaliśmy

kolejką wyjeżdżamy na grubo ponad 3000 metrów
Sadzela to spełnienie marzeń każdego freeridera, kolejką wyjeżdżamy na grubo ponad 3000 metrów i przy dobrej pogodzie rozpościera się przed nami widok na Wielki Kaukaz. 5-tysięczniki na wyciągnięcie ręki – takich rzeczy nie oferują nawet Alpy! Możemy grzecznie zjechać wzdłuż czarnej trasy, co nie jest oczywiście złym rozwiązaniem ale dużo ciekawiej robi się gdy podejdziemy do krawędzi bardzo stromej, wschodniej ściany.
Tworzą się tam jednak spore nawisy, śnieg bardzo nieprzyjemnie dudni pod butami i ogólnie początek zjazdu był dość stresujący. Wariant najtrudniejszy, wymagający świetnej znajomości terenu oraz dogrania logistyki to długi zjazd w kierunku płn-zach. Człowiekowi wydaje się, że rusza w głąb Wielkiego Kaukazu ale właśnie cała sztuka polega na tym aby nie utknąć w jakiejś dolinie i zakończyć zjazd w pobliżu Drogi Wojennej , gdzie powinien na nas czekać umówiony kierowca.




Po głowie chodził nam jeszcze wypad na odległą górę, której wspaniały żleb jak lep przyciągał nasz wzrok od pierwszego dnia pobytu. Pewnego dnia poprosiłem żołnierzy patrolujących ten teren o pożyczenie lornetki aby lepiej ocenić szansę zjazdu. Wojskowych zainteresowało czego tak wypatrujemy. I całe szczęście bo, gdy powiedzieliśmy o naszych planach usłyszeliśmy w odpowiedzi stanowcze – „Nielzja, eta ruskaja zona!”. Chodziło zaś o teren Południowej Osetii, którą Gruzja raczyła nie tak dawno zaatakować. Następnie Osetyńczycy poprosili Rosję o pomoc, której efekty mogliśmy obserwować podczas ostatniego wolnego dnia spędzonego w Tbilisi.
Credits
Chcielibyśmy podziękować za pomoc w przygotowaniach do tej eskapady. Największe podziękowania kierujemy oczywiście do naszego sponsora Pathron Snowboards, bez którego ten wyjazd nie miałby miejsca. Podziękowania także dla GoPro Polska, dzięki której mogliśmy zarejestrować ten niesamowity wyjazd.
Tekst. A.Jopert / Zdjęcia: A.Blukacz, K.Hachlowski, A.Chmiel, A.Jopert